Ladnie piszecie o milosci. To ja tez dorzuce swoje trzy grosze.
Przede wszystkim: jaka "prawdziwa milosc"? Milosc to milosc, nieprawdziwa nie istnieje.
A wiec; trzeba ja miec w sobie. Aby moc otrzymywac nalezy umiec dawac. Mnie osobiscie dawanie sprawia wiele wiecej przyjemnosci niz branie. I niewazne, czy chodzi o relacje miedzy matka (ojcem) a dzieckiem, partnerami, przyjaciolmi czy tez jakakolwiek inna kombinacja.
Kocham mojego syna, meza - choc nieslubny
, rodzine. Kocham mojego psa i wszystkie inne zwierzaki, kocham ludzi w ogole (z wyjatkiem idiotow. Niestety, spaczenie spowodowane doswiadczeniem) i moich przyjaciol najwspanialszych.
Swiat tez kocham, a co!
Mordce chodzilo jednak chyba o ten rodzaj uczucia, ktory na poczatku wywoluje efekt motylkow w brzuchu i kompletnej glupawki a potem przeradza sie w cos wielkiego i niekoniecznie "na zawsze".
Mozna go przezyc niejeden raz. I zawsze wydaje sie, ze teeeeraz to juz na wsiegda. Gulu! Nie zawsze.
Ale jesli motylki fruwaja w obu brzuchach, zawsze warto! Chocby konsekwencje byly - na pozor - nie do uniesienia. Da sie je uniesc, czlowiek moze wiele.
Spotkalam Czlowieka z ktorym moge byc soba, z nim smiac sie i plakac, krasc konie (opcjonalnie) i przede wszystkim ufac.
Po prawie siedmiu latach motylki nadal lataja.
Ja tam sie nie opedzam!
Czy to milosc?
Tak.
Czego Wam wszystkim zycze!