Poszukiwania pracy za granicą rozpoczynam od uruchomienia swoich przyjaciół i znajomych, którzy tam byli, lub są (oraz ich znajomych którzy tam byli, lub są). I tak jak wielu znajomych, tak wiele rozczarowań. Moje prośby o pomoc w załatwieniu pracy - nawet odpłatnie (!) - kończą się tylko litościwym wysłuchaniem i najczęstszym komentarzem: "tam potrzebni są fachowcy, z perfekcyjnym językiem, chyba się nie nadajesz, nie poradzisz sobie, zapomnij o wyjeździe"... :/
Zastanawiam się więc, czy oni wyjeżdżając z Polski znali biegle po kilka języków, byli fachowcami w zakresie betoniarstwa, tynkarstwa, sadownictwa czy może byli też wykwalifikowanymi pomywaczami kuchennymi, bez których ich pracodawcy wręcz nie wyobrażali sobie prowadzenia swych firm? Zaczynam wszystko bardzo dobrze rozumieć: jestem dla nich zagrożeniem, gdyż jako (być może) lepszy pracownik mogę zająć ich miejsce. Znajomi okazują się być wspaniałymi kompanami wyłącznie do spotkań przy piwie - przykre to i żałosne, ale niestety... prawdziwe.
Mimo to nie poddaję się, poszukiwania trwają, lecz brak jakiegokolwiek efektu nie pozwala się wyrwać ze stagnacji. Jedyne co się zmienia, to co dzień rosnąca frustracja - życie staje się coraz cięższe. Gdy ponownie godzę się ze swoim losem, któregoś pięknego jesiennego wieczoru przypadkowo pomagam nieznajomemu przy zepsutym samochodzie. Na koniec słyszę: "nie zapłacę panu za pomoc, ale w zamian mogę załatwić robotę za granicą". Normalnie usiadłem z wrażenia i odebrało mi głos. To przecież nie mogła być prawda. Szok! I gonitwa myśli: cudotwórca, a może oszust? To przecież niewiarygodne, że nieznana osoba chce się w ten sposób odwdzięczyć, podczas gdy przyjaciele mają cię głęboko w d... . Kwintesencja Polski i Polaków... :/
Decyzję podejmuję natychmiast, i nie myśląc o konsekwencjach jadę do Belgii w ciemno - przecież gorzej już być nie może? Na miejscu wszystko okazuje się być prawdą, nieznajomy mnie nie oszukał. MAM PRACĘ!!! Robota ciężka (firma zajmuje się hodowlą choinek świątecznych, np. IKEA zamawiała wtedy 200 tys. drzewek) od świtu do wieczora, no i ta okropna norma - 150 choinek na dniówkę trzeba wykopać siedemnastokilową (tak! 17 kg!) łopatą. Jest ciężka, ale nie narzekam. Nie przeszkadza mi nawet to, że wszyscy wokół mówią po francusku, a ja niczego nie rozumiem. Wszak zarabiam, i stawiam trochę rodzinę na nogi. Po trzech miesiącach muszę jednak wracać, gdyż w Belgii praca sezonowa jest... pracą sezonową, i może trwać legalnie maksymalnie do 96 dni. A choinki też muszą urosnąć na kolejny zbiór...
Powrót do Polski i poszukiwania kolejnej pracy za granicą. Tym razem już nie odpuszczam - wiem jak rozmawiać z "przyjaciółmi". Trafia się wyjazd do Holandii - praca przy szparadze (ciężko, ale kasa niezła), potem Niemcy (na budowach) i pierwsza nauczka: nie wierz do końca Polakom na obczyźnie! Przy rozliczeniu za remont willi, jej właściciel (taki "niemiecki Polak" wypłaca połowę kasy mówiąc, że drugą połowę wypłaci jak mu wystawimy fakturę. A przecież do cholery robimy na czarno! Nigdy nie zapomnę jego szyderczego śmiechu. Później znowu Belgia (choinki), Holandia (szparagi), Niemcy (budowy) i tak "w koło Macieju"... :/
Męczy mnie ta sezonówka. Kończysz jedną robotę, a potem szukasz drugiej... z różnym skutkiem. Potrzebuję stabilizacji (a kto nie?). I jest! W Holandii zostaję na dłużej - roczny kontrakt, potem drugi, trzeci. Sytuacja normuje się. Mogę powiedzieć że jestem stabilny finansowo, i - co najważniesze - mojej rodzinie niczego nie brakuje ale... ta tęsknota za domem, żoną i dziećmi... . Rozłąka to naprawdę straszna rzecz, bo na emigracji do wszystkiego można się przyzwyczaić (dosłownie: do wszystkiego!), ale do tęsknoty za ukochanymi niestety już nie. I za Ojczyzną też...
Być może zabrzmi to jak slogan, ale na koniec tych zwierzeń powiem: kocham Polskę i chciałbym spędzić w niej resztę życia, lecz niestety warunki panujące w kraju nad Wisłą nadal na to nie pozwalają. A już najbardziej bym nie chciał, by moje dzieci spotkał podobny los - emigranta za chlebem - wiecznego tułacza... .www.wiatraczek.nl/images/banners/loga/logo_rysunek.png
Zastanawiam się więc, czy oni wyjeżdżając z Polski znali biegle po kilka języków, byli fachowcami w zakresie betoniarstwa, tynkarstwa, sadownictwa czy może byli też wykwalifikowanymi pomywaczami kuchennymi, bez których ich pracodawcy wręcz nie wyobrażali sobie prowadzenia swych firm? Zaczynam wszystko bardzo dobrze rozumieć: jestem dla nich zagrożeniem, gdyż jako (być może) lepszy pracownik mogę zająć ich miejsce. Znajomi okazują się być wspaniałymi kompanami wyłącznie do spotkań przy piwie - przykre to i żałosne, ale niestety... prawdziwe.
Mimo to nie poddaję się, poszukiwania trwają, lecz brak jakiegokolwiek efektu nie pozwala się wyrwać ze stagnacji. Jedyne co się zmienia, to co dzień rosnąca frustracja - życie staje się coraz cięższe. Gdy ponownie godzę się ze swoim losem, któregoś pięknego jesiennego wieczoru przypadkowo pomagam nieznajomemu przy zepsutym samochodzie. Na koniec słyszę: "nie zapłacę panu za pomoc, ale w zamian mogę załatwić robotę za granicą". Normalnie usiadłem z wrażenia i odebrało mi głos. To przecież nie mogła być prawda. Szok! I gonitwa myśli: cudotwórca, a może oszust? To przecież niewiarygodne, że nieznana osoba chce się w ten sposób odwdzięczyć, podczas gdy przyjaciele mają cię głęboko w d... . Kwintesencja Polski i Polaków... :/
Decyzję podejmuję natychmiast, i nie myśląc o konsekwencjach jadę do Belgii w ciemno - przecież gorzej już być nie może? Na miejscu wszystko okazuje się być prawdą, nieznajomy mnie nie oszukał. MAM PRACĘ!!! Robota ciężka (firma zajmuje się hodowlą choinek świątecznych, np. IKEA zamawiała wtedy 200 tys. drzewek) od świtu do wieczora, no i ta okropna norma - 150 choinek na dniówkę trzeba wykopać siedemnastokilową (tak! 17 kg!) łopatą. Jest ciężka, ale nie narzekam. Nie przeszkadza mi nawet to, że wszyscy wokół mówią po francusku, a ja niczego nie rozumiem. Wszak zarabiam, i stawiam trochę rodzinę na nogi. Po trzech miesiącach muszę jednak wracać, gdyż w Belgii praca sezonowa jest... pracą sezonową, i może trwać legalnie maksymalnie do 96 dni. A choinki też muszą urosnąć na kolejny zbiór...
Powrót do Polski i poszukiwania kolejnej pracy za granicą. Tym razem już nie odpuszczam - wiem jak rozmawiać z "przyjaciółmi". Trafia się wyjazd do Holandii - praca przy szparadze (ciężko, ale kasa niezła), potem Niemcy (na budowach) i pierwsza nauczka: nie wierz do końca Polakom na obczyźnie! Przy rozliczeniu za remont willi, jej właściciel (taki "niemiecki Polak" wypłaca połowę kasy mówiąc, że drugą połowę wypłaci jak mu wystawimy fakturę. A przecież do cholery robimy na czarno! Nigdy nie zapomnę jego szyderczego śmiechu. Później znowu Belgia (choinki), Holandia (szparagi), Niemcy (budowy) i tak "w koło Macieju"... :/
Męczy mnie ta sezonówka. Kończysz jedną robotę, a potem szukasz drugiej... z różnym skutkiem. Potrzebuję stabilizacji (a kto nie?). I jest! W Holandii zostaję na dłużej - roczny kontrakt, potem drugi, trzeci. Sytuacja normuje się. Mogę powiedzieć że jestem stabilny finansowo, i - co najważniesze - mojej rodzinie niczego nie brakuje ale... ta tęsknota za domem, żoną i dziećmi... . Rozłąka to naprawdę straszna rzecz, bo na emigracji do wszystkiego można się przyzwyczaić (dosłownie: do wszystkiego!), ale do tęsknoty za ukochanymi niestety już nie. I za Ojczyzną też...
Być może zabrzmi to jak slogan, ale na koniec tych zwierzeń powiem: kocham Polskę i chciałbym spędzić w niej resztę życia, lecz niestety warunki panujące w kraju nad Wisłą nadal na to nie pozwalają. A już najbardziej bym nie chciał, by moje dzieci spotkał podobny los - emigranta za chlebem - wiecznego tułacza... .www.wiatraczek.nl/images/banners/loga/logo_rysunek.png